Czyli o tym, jak spotkałem wytrwałość w spodenkach trekkingowych
Widziałem już w górach wiele rzeczy: pary w klapkach z Lidla, psy z plecakami, ludzi niosących na plecach duże śpiące dzieci. Ale tego dnia spotkałem coś naprawdę wyjątkowego: wytrwałość w wersji rodzinnej.
Było to na jednym z tych podejść, które w przewodnikach zaczynają się od słowa „łagodne”, a kończą lekkim przekonaniem, że może nie dożyję kolacji. Pomiędzy własnym dyszeniem a próbą udawania, że wcale nie muszę co chwila przystawać „dla widoków”, usłyszałem coś, co skutecznie przebiło się przez śpiew ptaków i szelest spoconych koszulek.
– Tato, nienawidzę tego! Jestem zmęczony! Jesteś okropny, że mnie tu zabrałeś!
Przede mną, na ścieżce wspina się rodzina. Mama, tata i chłopiec – jakieś dziewięć, może dziesięć lat, cały na czerwono: twarz, uszy, emocje. Widać, że nie jest fanem tej sytuacji. Ojciec niesie plecak większy od siebie, matka rozpięła kurtkę, jakby właśnie zaczynała przemianę w smoka. A chłopiec… cóż, chłopiec przeżywa wewnętrzny Everest.
Co ciekawe, ojciec nie krzyczy, nie dyszy, nie mówi „nie marudź”. On po prostu idzie. Spokojnie, miarowo, a co jakiś czas rzuca krótkie „Dasz radę”, „Jeszcze kawałek” albo „Zobacz, jak wysoko już jesteśmy”. I to działa. Nie cudownie, nie magicznie, ale działa. Chłopiec idzie dalej. Z furią, z potworną miną i dramatem w oczach, ale idzie.
Wyprzedzam ich, bo tempo mają nieco bardziej kontemplacyjne, i ruszam dalej na szczyt, po czym zaliczam jeszcze jeden wierzchołek, zjadam batonika i delektuję się przestrzenią. Postanawiam wrócić tą samą trasą, żeby znowu poczuć, jak bolą mnie kolana.
I wtedy znowu ich widzę. Tym razem nie na dole. Nie w połowie. Na szczycie.
Stoją na stromym wzniesieniu jak bohaterowie własnego filmu familijnego. Włosy potargane, twarze czerwone, nogi jak z waty, ale są też uśmiechy. Takie od ucha do ucha. Chłopiec wygląda, jakby właśnie sam pokonał T-Rexa. Patrzy na ojca, a w jego oczach nie ma już pretensji. Jest satysfakcja. Jest to coś, co nazywam „efektem niechętnie zdobytego sukcesu” taki uśmiech, który mówi: „Miałeś rację, ale i tak ci tego nie powiem”.
I właśnie wtedy pomyślałem: to jest najpiękniejszy moment wychowawczy, jaki widziałem w górach. Nie patos, nie triumf na podium, tylko zmęczenie, które przerodziło się w dumę.
Widzicie, wytrwałość to nie dar, który dzieci mają albo nie mają. To nie talent jak taniec, śpiew czy zdolność do robienia makiet z pudełek po płatkach. To mięsień. I ten mięsień trzeba ćwiczyć. Tyle że nikt nie mówi, że to przyjemne. Wspinanie się jest trudne. Brak siły jest frustrujący. A rodzic, który mówi „jeszcze kawałek” bywa postrzegany jako sadysta. Ale to wszystko, ten pot, te łzy, te „nienawidzę cię”, to tylko forma przejściowa. Za nią czeka uśmiech. I własna opowieść: „Zrobiłem to, chociaż myślałem, że nie dam rady”.
Nie da się zbudować wytrwałości bez niewygody. Tak jak nie da się nauczyć jazdy na rowerze bez otarć. Wakacje są do tego najlepszym momentem, bo to wtedy mamy czas, przestrzeń i górkę w okolicy. To wtedy można pokazać dziecku, że jego ciało potrafi więcej niż jego głowa sądziła. I że nie trzeba mieć supermocy, wystarczy supertata z plecakiem i zdolnością ignorowania chwilowych krzyków.
Wiara w siebie nie przychodzi z pochwał i kolorowych karteczek na tablicy. Przychodzi z mięśni, które bolą, z kolan, które drżą i z momentu, kiedy dziecko spojrzy w dół i powie: „Ej, to naprawdę było wysoko”.
Nie wiem, gdzie ta rodzina pojechała następnego dnia. Może zostali w dolinie, usiedli na leżakach i jedli frytki w spokoju, ale jedno wiem na pewno, chłopiec już nigdy nie powie, że „nie da rady”, tak samo lekko jak wcześniej.
I może właśnie dlatego warto czasem zrezygnować z leżaka, zignorować „tato, to bez sensu” i wspiąć się razem na coś, co wydaje się niemożliwe. Bo dzieci nie potrzebują, żeby wszystko było łatwe. Potrzebują wiedzieć, że trudne też potrafią.