Nie chodzi o krytykę. Chodzi o lustro.
Wyobraźmy sobie nauczyciela, który:
– jest bardzo poprawny,
– zawsze dokładnie realizuje podstawę programową,
– nie wchodzi w żadne „prywatne” rozmowy,
– nie przytula, nie pociesza, nie rozmawia o emocjach,
– nie opowiada o sobie, nie mówi „nie wiem”, nie zniża się do poziomu dziecka,
– trzyma dystans, nie okazuje emocji — z zasady.
Z zewnątrz: ideał. Punktualność, porządek, klarowne zasady. Klasa prowadzona „twardą ręką”. Bezpiecznie. Równo. Spokojnie. Ale dziecko w takiej klasie… często nie rośnie. Może się uczyć, może mieć dobre oceny, może się nie skarżyć — ale nie rośnie. Nie rozwija skrzydeł. Nie buduje siebie. Bo nikt go tak naprawdę nie zobaczył.
To nie wystarczy, że uczysz. Musisz być z tym dzieckiem.
Dzieci nie zapamiętują najbardziej tego, co mówiliśmy. Zapamiętują, jak się przy nas czuły. Pewien chłopiec powiedział: „Ja to lubię panią, bo ona wie, kiedy mi smutno, nawet jak nie mówię”. To nie jest zdolność z podręcznika. To obecność. Możesz być najlepszym dydaktykiem. Ale jeśli dziecko nie poczuje, że je widzisz, że ma prawo do pomyłki, że jego emocje mieszczą się w twojej klasie — nie będzie w stanie sięgać po swój potencjał. Bo nie będzie miał do tego bezpiecznego gruntu.
Sztywność zabija relacje. A bez relacji nie ma prawdziwego rozwoju.
Zdarza się, że nauczyciel trzyma się zasad tak mocno, że nie zostawia miejsca na człowieka. Nie dlatego, że nie chce dobrze. Czasem z lęku, czasem z przekonania, że dystans chroni autorytet, czasem z wewnętrznego przekonania, że emocje w szkole są „zbyt osobiste”. Ale kiedy emocji nie ma — nie ma też prawdy. A dzieci czują to od razu. Brak elastyczności, brak ciepła, brak otwartości na świat dziecka nie chroni nauczyciela. Odbiera dziecku szansę na doświadczenie, że dorosły może być kimś, kto rozumie i wspiera — a nie tylko ocenia i wymaga.
To nie muszą być wielkie gesty. Wystarczy małe „widzę cię”
– zatrzymać się przy dziecku, które jest dziś inne niż zwykle,
– zapytać: „co cię dzisiaj ucieszyło?”,
– ucieszyć się razem z nim,
– powiedzieć: „też się czasem tak czuję”,
– zauważyć, że dziecko przeszło drogę, nawet jeśli nie osiągnęło celu.
To drobiazgi. Ale one budują człowieka.
Nie chodzi o to, by „zmienić siebie”. Chodzi o to, by otworzyć się na drugiego.
Nie każdy z nas jest emocjonalny, serdeczny, otwarty. I nie musi być. Ale każdy z nas może być uważny. Każdy z nas może nauczyć się być obecnym z dzieckiem, kiedy ono najbardziej tego potrzebuje. To nie wymaga zmiany charakteru. Wymaga decyzji: czy chcę być kimś, przy kim dziecko będzie rosło — czy tylko kimś, kto nauczy go mnożenia.
Dzieci nie potrzebują idealnych nauczycieli. Potrzebują ludzi, którzy widzą w nich wartość, zanim same ją zobaczą.
Jeśli masz w sobie sztywność — możesz nauczyć się odpuszczać.
Jeśli masz w sobie potrzebę dystansu — możesz go zamienić w życzliwą uważność.
Jeśli boisz się bliskości — możesz zacząć od „Jak się dziś czujesz?” i naprawdę wysłuchać odpowiedzi.
Być może właśnie twoja obecność będzie dla kogoś pierwszym doświadczeniem, że jest ważny, zanim cokolwiek osiągnie. I wtedy Ty, naprawdę, jesteś nauczycielem.