Czyli jak odróżnić rekreację od bezwstydnego leżenia na parawanie
Rodzinne wakacje mają w sobie coś z kampanii wyborczej, zaczynają się od wielkich obietnic, a kończą na kompromisach. Jeszcze w samochodzie, między tankowaniem a bitwą o miejsce na nogi, padają te ambitne zdania: „W tym roku codziennie coś aktywnego!”, „Zero nudy, tylko sport!”, „Zabieramy rolki, kijki i może nawet frisbee!”. Po czym trzy dni później człowiek orientuje się, że największym wysiłkiem fizycznym była walka o stolik przy deptaku i wystanie w kolejce po gofra, który ważył tyle co dziecko i znikał szybciej niż resztki kremu z filtrem po godzinie na słońcu.
Bo jest taka dziwna iluzja wakacyjna, która każe nam wierzyć, że jeśli coś dzieje się na świeżym powietrzu i kosztuje 19,90 zł, to znaczy, że jest aktywne. Na przykład jazda dorożką nad Morskie Oko. W teorii, kontakt z przyrodą, ruchome podłoże, konie, panorama Tatr, czyli wszystko, co kojarzy się z aktywnością. W praktyce, siedzisz, jesz kabanosa i robisz zdjęcia, a jedyną formą wysiłku jest walka z grawitacją na ławce wyłożonej folią. Dzieci są zachwycone, bo nic nie trzeba robić, a rodzice, bo mają chwilę spokoju i mogą udawać, że „coś się dzieje”.
Tymczasem aktywność, taka prawdziwa, nie zawsze wygląda jak z reklamy sprzętu sportowego. Czasem to po prostu niezdarna gra w siatkówkę plażową, w której piłka ląduje w krzakach częściej niż na boisku. Czasem to spacer przez las, podczas którego dziecko przez pół godziny wybiera patyk idealny i trzy razy się potyka o własne buty. Czasem to bieg w deszczu, bo „mamo, gonimy kałuże”, albo jazda na rowerze po lokalnych pagórkach, które dziwnym trafem zawsze są bardziej pod górkę, niż z górki. I to właśnie w tym wszystkim, w tym lekkim zmęczeniu, krzywym kasku i zgubionej skarpetce, jest ta cudowna rzecz, której nie da się zaplanować, wspomnienie ruchu jako zabawy, a nie obowiązku.
Bo dzieci, wbrew temu, co można sądzić po ich przywiązaniu do leżaka i chipsów, naprawdę lubią się ruszać. Tylko trzeba im stworzyć okazję, która nie wygląda jak WF. Gdy zaprosisz je do wspólnego meczu na szkolnym boisku, albo wyciągniesz na rolki po osiedlowych alejkach, nagle okazuje się, że nawet nastolatek potrafi się spocić nie tylko z powodu wstydu. Wakacje mają tę zaletę, że nie trzeba nigdzie zdążyć. Można się turlać po trawie, grać w berka o zachodzie słońca, wchodzić po linach jak małpa z ADHD i nikomu to nie przeszkadza. A już na pewno nie dzieciom.
No dobrze, ale po co to wszystko? Otóż nie po to, żeby dzieci wróciły do szkoły z mięśniami jak z obozu przetrwania. Ani po to, żeby zasłużyć na kolację. Chodzi raczej o to, żeby poczuły własne ciało w ruchu, zmęczyły się zdrowo, wyspały głęboko i na chwilę zapomniały, że istnieje coś takiego jak tablet. A przy okazji, żebyśmy my, dorośli, też sobie przypomnieli, że potrafimy się śmiać w biegu, że potrafimy złapać piłkę, choćby raz na dziesięć prób, i że świat wygląda inaczej z perspektywy ścieżki rowerowej niż z hotelowego leżaka.
Oczywiście, to nie znaczy, że gofry są złe. Broń Boże. Gofry są święte. Ale niech będą deserem po tym, jak wspólnie coś przeżyliśmy: grę w badmintona z wiatrem jako przeciwnikiem, spływ kajakowy, w którym tata niechcący wpadł do wody, albo rodzinną próbę wspięcia się na punkt widokowy, z której wróciliśmy z jednym siniakiem i trzema nowymi powiedzonkami.
Bo właśnie wtedy, w tym całym zmieszaniu śmiechu, potu, pyłu i absurdalnych zwrotów akcji, dzieją się najlepsze wakacje. Takie, które zostają na zawsze. I których nie trzeba scrollować, żeby sobie przypomnieć.